Uraz łąkotki u biegacza

Cześć!
Może kilka słów dziś o kontuzjach?
Więc zacznę od mojej ostatniej... dotychczas najbardziej poważnej, bo w karierze biegacza wszelkie naderwania, skręcenia, przeciążenia i zakwasy to codzienność.

Dokładnie 17 marca zaczęłam jak zawsze swój trening. Ok, może nie do końca jak zawsze, bo tego dnia miałam dosyć napięty grafik i chciałam odpalić ten trening jak najszybciej. To był wtorek - we wtorki zwykle mam siłownię i wybieganie, a gdy zaczyna się już sezon ciepły "stadionowy", to trening mam normalny - biegowy. Tego dnia trener polecił mi zrobić 3x1000 metrów. Wyszłam więc z domu i zaczęłam truchtać na rozgrzewkę, następnie miałam w planach porozciągać się, zrobić serię skipów i przyspieszeń, no i przejść do właściwego treningu. Sądziłam, że wyrobię się w godzinę, a trening skończyłam po... 3 minutach. Bo mniej więcej tyle czasu minęło odkąd zaczęłam truchtać i poczułam nagle silny ból w kolanie. Był dziwny, takiego nigdy jeszcze nie czułam przy nadwyrężeniu czy przeciążeniu mięśnia. Zastanawiałam się chwilę nad jego przyczyną i stwierdziłam, że może to, dlatego że siedziałam dłuższy czas na tej nodze (głupi nawyk...). Z zasady jestem osobą upartą i biegnę dalej, mimo że boli, ale tym razem musiałam odpuścić, bo bolało mnie nawet przy zwykłym marszu. Ale czy to już pierwszy raz coś się "zepsuło" w nodze? Nie przyłożyłam zbyt wielkiej wagi do tego wydarzenia i po prostu wtorkowy trening odpuściłam.
W czwartek nie przyznałam się na treningu, że mam małą kontuzję. Sądziłam, że przejdzie i ćwiczyłam normalnie. W zasadzie to ból nie był nie do zniesienia, dlatego w sobotę biegałam serię biegów po 2 km, a ból, owszem, pojawiał się, ale tylko przy truchtaniu i skipach. W sprincie wszystko było w jak najlepszym porządku, nie czułam żadnego dyskomfortu. Dlatego też w poniedziałek udałam się normalnie na trening. Noga trochę bolała, ale nie odpuściłam. Z zaciśniętymi zębami biegałam dalej. We wtorek jednak przebrała się miarka...
Trening na stadionie był powyżej moich możliwości. Po kilku okrążeniach rozgrzewki czułam spory dyskomfort w kolanie, a przy skipach ból był już po prostu nie do zniesienia. Ze łzami, które mimowolnie cisnęły się z bólu do oczu, musiałam zejść z bieżni. Już wtedy czułam, że przeholowałam. Miałam duży problem nawet z dojściem do domu. Tam straciłam już zupełnie panowanie nad sobą - po prostu płakałam z bólu. Było źle do tego stopnia, że tata zawiózł mnie do szpitala. Po półtorej godzinie biurokracji (witamy w Polsce...) wreszcie przyjął mnie lekarz, przepisał tabletki przeciwbólowe i wysłał do ortopedy. Terminy? Na maj. Po prostu bosko, zwłaszcza, że w najbliższą sobotę miałam startować w zawodach. Czwartkowy trening niestety trzeba było odpuścić, cud, że w ogóle wystartowałam w sobotę i zdobyłam złoty medal...
Co było najgorsze? Że nikt nie wiedział, co jest z moją nogą. Czy to mięsień, czy kość, czy staw? Czy to grzać, czy chłodzić? Czym smarować?
Przez kilka tygodni nie pomagały maści, żele, okłady - nie mogłam nawet chodzić po schodach. Bolało mnie przy większości ruchów, a najbardziej przykre było to, że musiałam odpuścić treningi...
Wreszcie nadszedł znamienny dzień - 3 kwietnia (Wielki Piątek)... Przypadkiem dowiedziałam się, że ojciec mojego kolegi jest ortopedą i opowiedziałam mu o swojej kontuzji nie śmiąc prosić o nic więcej niż tylko sugestię, co to może być i jak to leczyć domowymi sposobami. Nie wiem jakim cudem, ale ten pan zgodził się mnie przyjąć w swoim prywatnym gabinecie - nieważne, że były to święta, nieważne, że nie miałam pieniędzy, skierowania ani skończonych 18 lat. To był po prostu wielkanocny cud! :)
Zrobiono mi tam USG i... poznałam swój wyrok. Łąkotka. Jeszcze nie wiedziałam, na ile jest to poważny uraz, ale lekarz nie miał zbyt wesołej miny. Pokazywał mi coś na zdjęciach mojego kolana, ale nie za bardzo orientowałam się w tym, co mówi. Dla mnie istotne było tylko jedno - kiedy? Kiedy będę mogła znów biegać? Lekarz powiedział, że na razie bezwzględnie odradza mi wszelki intensywny wysiłek na tą nogę, bo to tylko nasili ból. Powiedział, że tabletki i fizjoterapia pomogą znieczulić tą nogę i wyeliminować ból, jednak uszkodzenie można całkowicie wyeliminować tylko poprzez artroskopię.


I wtedy się zaczęło... Istny świąteczny maraton przeglądania w internecie stron o uszkodzeniach łąkotki, artroskopii itd. Niektóre artykuły pocieszały mnie, ale większość skazywała mnie na sporą pauzę w treningach. To były smutne święta.
Na szczęście mogłam liczyć na szybką pomoc specjalisty - mojej ukochanej mamy, fizjoterapeutki. Przez tydzień miałam w domu prywatny szpital - codziennie ultradźwięki, jonoforeza, prądy, laser i jednorazowo pole magnetyczne. Do tego mnóstwo maści i cała paczka glukozaminy.


Efekt? Przynajmniej nie bolało, jednak o bieganiu na treningach mogłam póki co zapomnieć... Co nie zmienia faktu, że na zawody jeździłam - czasem legalnie (rodzice z ciężkim sercem ulegali moim błaganiom), a czasem mniej legalnie ("tak, tak, jadę tylko kibicować").
Wreszcie po kilku tygodniach zupełnego dołka psychicznego zaświeciło się dla mnie światełko w tunelu. Udało mi się załatwić wizytę u ortopedy w moim miejskim szpitalu i oto, co usłyszałam: artroskopia, bez dwóch zdań. Pytanie tylko: Kiedy?
Termin na 11 maja, czyli za miesiąc, więc nie tak źle. Od tamtej chwili już tylko odliczałam dni do daty "zbawienia" mojego kolana. W międzyczasie, o dziwo, zaczęło być z moją nogą coraz lepiej. Wróciłam do treningów, zaczęłam znów biegać, jeździć na zawody... Aż nadszedł 10 maja - to była niedziela. Wieczorem przyjęli mnie na oddział, założyli wenflon i pobrali krew do badań. Artroskopię miałam mieć na drugi dzień nie wcześniej niż o godzinie 12. W międzyczasie nie mogłam nic jeść, podawano mi za to kroplówki - w sumie dostałam ich 9. Zabieg rozpoczął się o godzinie 15. Najpierw długie przygotowanie anestezjologiczne. Miałam do wyboru znieczulenie ogólne (narkoza) lub miejscowe (dolędźwiowe). Wybrałam to drugie, bo było mniejszą ingerencją w organizm, mniej się go obawiałam i poza tym dawało mi możliwość śledzenia przebiegu operacji, której to byłam bardzo ciekawa.


Zastrzyk dostałam w kręgosłup zaraz po licznych przygotowaniach - ubrano mnie w operacyjny strój, podłączono do EKG serca, ciśnieniomierza i nowej kroplówki. Moment nakłucia w ogóle mnie nie bolał. Igła była cieńsza niż ta, którą nakłuwano mnie poprzedniego dnia do wenflonu.
Uczucie tracenia czucia w nodze było genialne. Poczułam niezwykłe ciepło w całej kończynie i próbowałam poruszać stopą. Z każdą chwilą stawało się to coraz trudniejsze, aż w końcu niemożliwe. Wprost nie wierzyłam własnym zmysłom - nie byłam w stanie unieść nogi. Gdy dotknęłam dłonią swojego uda, nie byłam w stanie stwierdzić, czy to na pewno moja kończyna. Była w dotyku dziwnie lepka i glutowata, niczym kluski lub inna papka, a przy tym bardzo gorąca. Potem przewieźli mnie na salę operacyjną i przerzucili na stół operacyjny, następnie jak w więzieniu przymocowali moje rozpostarte ramiona skórzanymi paskami na kształt krzyża.
Operacje mogłam obserwować na monitorze, gdzie wyświetlane było wnętrze mojego kolana, dzięki mini-kamerce, którą chirurg wprowadził pod skórę. Następnie mini-narzędziami "naprawiał" moją łąkotkę. Uciął kawałek, co precyzyjnie nazywało się "shavingiem". Cały zabieg trwał krótko, gdyż uszkodzenie było niewielkie. Po operacji słabo się czułam. Bolała mnie głowa i miałam mdłości, dlatego przez dłuższy czas leżałam i dochodziłam do siebie pod okiem anestezjologa. Do tego było mi niesamowicie zimno - do tego stopnia, że przykryto mnie elektrycznym kocem! Poważnie, koc na prąd.
Do kolana przypięty miałam dren, którym ściekać miała płyn z wnętrza mojej rzepki. Wieczór minął mi dobrze - znieczulenie działało jeszcze przez parę godzin, dlatego w ogóle nie czułam bólu. Miałam, niestety, także zdrętwiały brzuch, więc mimo głodu nie byłam w stanie nic jeść. Ponad dobę, bo ostatnim posiłkiem, jaki pozwolono mi zjeść, była kolacja poprzedniego dnia.
Prawdziwy koszmar zaczął się w nocy. Znieczulenie przestało działać, a noga zaczęła bardzo boleć. Każdy, nawet najbardziej delikatny ruch doprowadzał mnie do rozpaczy, nie mogłam nawet drgnąć nogą. Nie byłam w stanie iść do łazienki...
Prawie cała noc minęła mi bezsennie. Nie potrafię spać na plecach, a ból nie pozwalał mi zmienić pozycji nawet o centymetr, dlatego oprócz nogi bolały mnie już także plecy. Niby dostałam od pielęgniarek kroplówkę z Ketonalem, ale nic mi to nie dało. Wreszcie zdecydowałam, że wolę zasnąć mimo wszystko, dlatego przerzuciłam się na bok. Myślałam, że umrę z bólu, ale po kilkunastu minutach uspokoiłam się i na chwilę zasnęłam. Budziłam się kilkakrotnie i wciąż delikatnie starałam się zmienić pozycję. Wreszcie po raz ostatni zbudziłam się po 4 nad ranem i już nie zmrużyłam oka.
Rano z pomocą mamy udało mi się wstać i od tamtej pory było już tylko lepiej. Nauczyłam się sama przy pomocy kul chodzić do toalety, a w południe przyszli do mnie rehabilitanci, ucząc chodzić po schodach. Kilka godzin później odcięto mi dren i dostałam wypis do domu. Zalecenia? Przez 10 dni zastrzyki w brzuch i za dwa tygodnie do kontroli, wyciągnąć szwy.



Pierwsze dni w domu były nie do zniesienia. Ja, przyzwyczajona do ciągłego życia w biegu (dosłownie :)), miałam od rana do nocy leżeć i nic nie robić?! Koszmar! Jednak lepsze to niż leżenie w szpitalu, dlatego i tak byłam zadowolona. Oczywiście, podstawą były ćwiczenia. Wykonywałam je najczęściej przy użyciu gumowej piłki - spięcia łydki, mięśnia dwugłowego, czworogłowego...


Chodzić bez kuli zaczęłam tydzień po wyjściu ze szpitala - we wtorek. W sobotę spróbowałam już przebiec kilkaset metrów, a w niedzielę nawet chwilę potruchtać. Kolejnego dnia w poniedziałek wyciągnięto mi szwy i usłyszałam dobrą nowinę - mogę wrócić do treningów i to dosyć szybko. Lekarz zalecił mi szczególnie rower i basen, a bieganie? - stopniowo zwiększać intensywność. Radę wzięłam sobie do serca i... już tego samego dnia byłam na treningu! Oprócz tego lekarz przepisał mi jeszcze receptę na Arthron Complex ze względu na miękkość mojej chrząstki.
Czyli... cała historia skończyła się dosyć szczęśliwie! Już kilka dni później (w sobotę) pojechałam na zawody, zdobywając Vice-Mistrzostwo Województwa. Kolano jeszcze czasem pobolewa, aczkolwiek minął dopiero tydzień, więc to raczej normalne. Cieszę się, że już po wszystkim i póki co buduję na nowo formę!!! A po zabiegu mam nadzieję, że pozostanie tylko blizna.. :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz