Ten dzisiejszy dzień to w ogóle był szalony. Miałam nie jechać na te zawody, bo jestem bardzo kontuzjowana (dwugłowy nie pozwala mi w ogóle biegać, boli jak cholerka :<). Odpuszczam w tym tygodniu treningi i leczę się zabiegami u mojej najukochańszej mamy fizjoterapeutki (laser, lampa Sollux, pole magnetyczne, ultradźwięki), żeby wypocząć do soboty - ostatni start przed OOM! A więc plan był taki, że jadę rano z mamą na rehabilitację, miałam tylko podskoczyć na zbiórkę i przekazać Pani od Wf-u, że na zawody nie jadę. Taki był plan... Ale jak zaczęłam tłumaczyć, że naprawdę bardzo mnie boli noga i dlatego odpuszczam, to Pani zaczęła płakać. Kurde, tyle lat już próbowały dostać się tą drużynówkę na finał wojewódzki i wreszcie się udało, a tu okazuje się, że wystawiam je ja i 2 inne dziewczyny nie przyszły. Patrzyło na mnie 12 smutnych twarzy - pełnych nadziei, chęci walki i zaangażowania. A ja bezczelnie wsadziłam tyłek do auta i odjechałam. Ale sumienie nie dałoby mi żyć, gdybym po kilku minutach nie kazała mamie zawracać. Wpadłam do domu, chwyciłam szybko strój i buty, no i dzwonię do dziewczyn, że jednak jadę. Oni są już w drodze i niczym w filmie akcji moja mama urządza szaleńczy pościg BMW za szkolnym busem. Doganiamy ich. "Drużyny się nie zostawia" - mówię do Pani i to załatwia wszystko.
Nieważne, że teraz mój dwugłowy umiera. Nieważne, że odezwało się kolano po artroskopii. Nie mogłam ich zostawić. Nie mogłam ich zawieźć. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Lekkoatletyka jest piękna.
Wow wow wow, trochę stare to zdjęcie, ale mam do niego sentyment. Ekipa podobna do dzisiaj, a w tle kochany AWF. Wspomnienia zostaną na zawsze! <3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz